Zaklęte jezioro

Spod dywanu wymiecione…

Tak się fartownie ułożyło, że obydwaj moi synowie urodzili się w tym samym miesiącu. Z kilkuletnią przerwą, rzecz jasna, bo jak wiemy taki sprint aby wyrobić się z dwoma porodami w jeden miesiąc jak dotąd jest nieosiągalny. No chyba, że rzecz dotyczy bliźniąt. Ale moje chłopaki bliźniakami niestety nie są, więc co cztery lata przerabiam powrót do przeszłości, powtórkę z rozrywki tudzież dotyka mnie swoiste deja vu.

Jak każdy rodzic wie, rokrocznie trzeba przeżyć urodzinową traumę. Co bystrzejsi rodzice organizują spędy przyjaciół swych pociech w miejscach przeznaczonych wyłącznie dla nich. Czyli jakiś McDonald’s, ogródek dziecięcy czy inny tego typu przybytek rozkoszy, w którym można zostawić rozwrzeszczaną hałastrę pod opieką ludzi, biorących za to pieniądze i mieć kilka godzin spokoju. Ci mniej bystrzy, czyli tacy jak ja, do pewnego momentu organizują dziecięce urodzinki w domu.

Tak więc, jednego roku, gdy owoce moich lędźwi dorosły do wieku, gdy babcia, ciotka, czy jakiś inny krewny, nawet jeśli przytargali ze sobą prezent wielki jak wieża Eiffel’a, nie są już żadnym WOW!, postanowiłam, że tym razem zrobimy to inaczej. Fakt, niebagatelny wpływ na moją decyzję miał dość duży nacisk ze strony moich potomków. Przyszedł bowiem czas na zorganizowanie prawdziwej dziecięcej imprezy… dla dzieci. Ciotki precz! Lubię dzieci (prawie wszystkie), respektuję ich prawa do szczęśliwego i wesołego dzieciństwa, rozumiem potrzebę poznawania i naturalną ciekawość, jednak nie ukrywam, że wizja rozszalałej gromady dzieciaków na niespełna siedemdziesięciu metrach kwadratowych nieco mnie obezwładniała.

Jak wcześniej wspomniałam, chłopaki obchodzą urodziny w tym samym miesiącu z kilkudniowym odstępem. Zatem pierwszym pomysłem jaki mi wpadł do głowy było połączenie dwóch mniejszych imprez w jedną większą. Co roku wypada nam to zimą, niestety, zatem zapędzenie dzieciarni do przydomowego ogródka nie wchodziło w grę. Trzeba było wymyślić coś mocno atrakcyjnego co pozwoliłoby utrzymać gromadkę dzieciaków w ryzach przez kilka godzin bez konieczności przeprowadzania później remontu generalnego.

Dzieci lubią sekrety, magię, wróżki, smoki i tajemnicze, zaginione skarby. Zatem urodził mi się pomysł na ukryty skarb. Trzeba tylko było dorobić do niego resztę scenariusza co niekoniecznie jest proste gdy trzeba to zrobić w domu. Ale udało się. Jedną z pierwszych inspiracji był owalny dywan turecki w salonie, który w pierwotnym zamyśle miał być zwinięty i wyniesiony w celach ochronnych, bo nowy był. Zakupiony z okazji przeprowadzki na „nowe-stare” mieszkanie jak nazywaliśmy nasze lokum w starej kamienicy, niedługo po przeprowadzce.

Atrakcją mieszkanka, w tamtym czasie były też trzy kaflowe piece, które do dziś wspominam z dużym sentymentem. Wysiadując niczym kwoka jaja z pomysłami, grzałam się milutko w cieple bijącym od gorących kafli. Nie dziwota więc, że najpierw wykluł mi się pomysł wulkanów. Tę rolę przeznaczyłam piecom właśnie. A zaraz po wulkanie pękło jajo z dywanem w roli zaklętego jeziora. Później już wszystko poszło z górki. Sypialnia stała się jaskinią groźnego smoka, sypialniane łóżko było jego legowiskiem a dywan wyściełający tam podłogę zaminowanym polem po którym trzeba było przejść bardzo ostrożnie, przedostać się niezauważalnie przez smocze legowisko wprost do skarbu ukrytego za łóżkiem.

Trasa była bardzo trudna. Dywan vel zaklęte jezioro był domem dla wielu fantastycznych, postaci typu topichy, wodniki czy rusałki. Podłoga wokół dywanu odgrywała rolę grząskich bagien a rusałki albo pomogły albo nie. Wszystko zależało od wyniku z jakim zakończyło się wcześniejszy konkurs. A konkursów wymyśliłam co niemiara, żeby mi się towarzystwo nie nudziło i nie rozlazło po chałupie w celu dokonywania zniszczeń, przeglądów czy też urządzania sobie pokątnych bijatyk.

Dzieciaków zeszło się 16 sztuk. Sprawiedliwie. Po ośmiu kumpli do każdego. Dzieci zostały podzielone na dwie drużyny, które dla wyrównania poziomu zostały przemieszane wiekowo. Najstarsi byli oczywiście kapitanami i tylko oni mogli bez strachu wchodzić do zaklętego jeziora – dywanu. Każda z drużyn otrzymała po kawałku mapy, którą wcześniej wykonałam w dwóch egzemplarzach, precyzyjnie rysując na niej trasę. Mapka była szczegółowa, z wulkanami, smokiem, bagnami, jeziorem i pułapkami. I postarzona oczywiście, wszak skarb był stary jak sam smok na nim siedzący. Po wykonaniu zadania, drużyny otrzymywały kolejny kawałek.

Impreza trwała pięć godzin, a tydzień po niej każde z dzieci obdarowane zostało płytą z filmikiem na pamiątkę. I chyba była to zabawa udana bo do dnia dzisiejszego koledzy moich synów, choć są już nastolatkami, czasem wspominają ŚP. zaczarowany dywan i siejącego grozę smoka. Ja także, jak to matka, ckliwie wspominam fajne chwile ale też trochę się cieszę, że dziś mój dywan nie potrzebuje już comiesięcznego prania a urodziny spędzamy w kinie lub honorujemy je jakąś wycieczką.

Wiele się zmienia ale pewne, miłe rytuały udaje się zachować na dłużej. Naszym, moim i chłopaków jest polegiwanie na dywanie podczas wspólnego oglądania filmów czy układania szczegółowych planów na wypadek trafienia głównej wygranej w lotto. Być może kiedyś, któreś z nas wyśle wreszcie kupon 🙂

Dodaj komentarz